NAJSAMPRZÓD :):):) to chciałabym napisać , że mam kalosze w róże obrzydliwie romantyczne:) i to na błękitnym tle w białe GROSZKI:):):) są sobie te różyczki:) Żadne tam jesienne kratki ani liście…Róże rasowe, różowe, rozmarzone i kobiece do granic możliwości:) Zakupiłam właśnie takie gumiaki, bo chcę jesieni kwiecistej i słonecznej – choćby miałaby taka być jedynie na moich nowych kaloszowych cholewkach:) I chciałabym jeszcze napisać, że o wnętrzach dziś owszem będzie, ale ludzkich. A posta dedykuję Ani. Późnym wieczorem gadałyśmy sobie rozdzielone setkami kilometrów…Przez telefon, w piżamach, na kanapach rozprawiałyśmy o tym jak wygląda ŻYCIE – nasze, naszych znajomych, ludzi ogólnie. I wspominałyśmy czasy, gdy wiatr we włosach był i owszem, ale inny…
Ania Jopek śpiewa, że WYSIADA. I myślę sobie, że nie ona jedna ma taką ochotę. Że współczesne tempo odciska jednak piętno na naszej psychice. Często wywołuje brak poczucia bezpieczeństwa, dusi radość, odbiera błysk w oku i weryfikuje boleśnie marzenia. Nie wiem jak Wy żyjecie – podczytywacze zielonego czółna – nie wiem jaki puls ma Wasza codzienność,ale znani mi ludzie, moi bliscy lub dalsi, większość mówią to samo: ZA SZYBKO. Wszystko jest za szybko…Każdy gdzieś goni, leci na łeb na szyję, tyle spraw do załatwienia, tyle się dzieje. Tylko KIEDY to wszystko załatwić, no i kiedy ŻYĆ? Po prostu żyć? Kiedy pobawić się z własnym dzieckiem? Kiedy poleżeć z nim na kocu, poprzytulać się, pogadać o miłych sprawach? Kiedy pobyć z drugą połówką osobistą? Tak zwyczajnie, obok siebie, bez omawiania tego, co trzeba…..Kiedy zadbać o siebie samego – poczytać, posłuchać w spokoju muzyki, wsłuchać się w najgłębsze zakamarki własnego JA? Kiedy?.
Myśleliśmy z Pawłem, że gdy wyprowadzimy się na wieś, uda nam się uciec , wysiąść z tego pociągu szalonego. Guzik z pętelką. To chyba jest jednak kwestia czasów w jakich przyszło nam wszystkim żyć i kwestia tego także, że sami – jako ludzie – narzucamy sobie ową szybkość. Zobaczcie co dzieje się teraz np. już w przedszkolach, w podstawówkach, jak są chowane dzieci. Coraz szybciej posyłamy je do szkoły. A jak już tam są, to od razu mają sto tysięcy zajęć dodatkowych: języki, tenis, rytmika, basen, konie itd itp. Od najmłodszych lat dzieci wsadzane są do wagoników szybkiej jazdy i zaczynają swój wyścig. Ja pamiętam, że po szkole odrabiałam najpierw lekcje, a potem wychodziłam na podwórko – jak wszyscy na naszym osiedlu zresztą – i się BAWILIŚMY.Razem, często RUCHOWO i to wiele godzin. Każdą porą roku. Nie było komputerów, więc nie ślęczeliśmy przed monitorami w domach, było bezpiecznie, więc rodzice nie bali się nas puszczać na kilka godzin – nikomu nic złego się nie działo. ( No, może poza kolegą Piotrkiem:), który to wpadł w rów wykopany przez spółdzielnię z okazji remontu ogromnych srebrnych rur – służących Bóg jeden wie do czego – co to ów remont trwał ze 3 miesiące a rozkopane przy bloku kratery były największą atrakcją dla dziatwy:) Kolega Piotrek w trakcie jednego z „ganianych” wpadł z impetem w głąb, co poskutkowało nogami i ręką w gipsie) Ale to był incydent mili Państwo…Bo tak naprawdę setki razy graliśmy „w noża”, piliśmy z jednej butelki A FU :) niezdrową oranżadę, jedliśmy z torebki bitą śmietanę w proszku, organizowaliśmy wojny między blokami, zawody w rzucanie kamieniami w drzwi garaży:):):)( tak, żałuję – SKRUSZKA), zawody rowerowe na czas: slalomem między gęsto posadzonymi drzewami i wiele innych „NIEBEZPIECZNYCH” zabaw, w trakcie których nikomu nic się nie stało….Nikt z nas nie chodził za to na tzw. zajęcia dodatkowe ( poza SKS’ami, które propagowały sport) i byliśmy….DZIEĆMI co to nic ponad dzieciństwo nie muszą, dziećmi z którymi rodzice nie latają z byle czym do psychologów, doszukując się w nich nieistniejących nienormalności. Dziećmi, którym nie robi się co chwilę chorych testów na inteligencję, dziećmi, które radośnie SZALEJĄ I BRYKAJĄ:):):) Dziećmi, z których wyrośli świetni ludzie – urokliwi blogerzy:):):):):):):):)lekarze, prawnicy, ekonomiści, kierowcy, ekspedientki, dentyści, tancerze, nauczycielki, geografowie, piloci (pozdrowienia dla Marka jeśli mnie czyta:), aktorzy i dziennikarze – i znany mi osobiście jeden MAESTRO cukiernik:):). Miałam super, super dzieciństwo. I marzy mi się, żeby nasz syn też mógł kiedyś tak powiedzieć. Patrzę na współczesne szkoły i te wszystkie „dodatkowe zajęcia”…z lekkim przerażeniem. Nasze dziecko znajdzie się w jednej z nich za kilka lat….nie wiem co nas czeka:) Słyszę tylko od znajomych nam rodziców, że to, co się teraz dzieje wokół dzieci jest nienormalne….i że Oni sami niestety nie mają dla nich czasu. Rozkręcają własne firmy, pracują po kilkanaście godzin dziennie w czyichś firmach, a pracują tyle bo np.spłacają raty….Że frustruje ich to bardzo – ów BRAK czasu dla własnych dzieci. A PĘD pochłania im rodzinne życie….
Za jakiś czas i ja będę musiała wsiąść znów do zawodowego pociągu. Dostałam w prezencie od życia 2 lata z synkiem…dzień w dzień.To była nasza wspólna rodzinna decyzja i już wiem, że słuszna. I nawet jeśli czasami mam po dziurki w nosie bycia „kurą” jak to się pseudo pieszczotliwie nazywa kobiety zajmujące się w domu rodziną, nawet jeśli czasami ze zmęczenia wieczorem nie pamiętam jak się nazywam:) – to w głębi serca wiem, że te dwa lata z Leo to jest piękny czas. I doceniam, że mogłam obserwować jak nasz syn staje się takim fajnym dzieciakiem:) I że nie muszę jeszcze znów GONIĆ….no chyba że Leosia:) Tak – chciałabym, by powiedział nam kiedyś, że miał SUPER dzieciństwo:):)
Zaś do „blogowy ciotek” mam podchwytliwe:) pytanie: Co „najgłupszego” wyprawiałyście jako dzieci????:) Dziewczyny – dajcie czadu:), przyznawać mi się tu teraz do najbardziej szalonych zabaw jakie tylko przeżyłyście, a za kilka lat pokażemy to naszym dzieciom – że TAK się bawiła „stara” wiara:)
Kończę już:)…moja druga połówka wróciła właśnie z pracy, znaczy się wysiadła z pociągu…..:) GONIĘ zatem przygotować nam kolację: rydze w śmietanie:):):) a co!:), a należą się:) Dobranoc:) moi mili:) ….
p.s.też jedliście bitą smietanę w proszku prosto z torebki….śnieżynka to się chyba nazywało, prawda???….że też, nas po czymś takim nie skręcało???:):):)
Dziękuję za Twój komentarz.
92 komentarze
Anonimowy 29 marca 2013 (16:19)
A ja byłam grzeczna i mądra – tak mnie postrzegano, ale jak już mi odwaliło, to konkretnie. W wieku wczesno-przedszkolnym wyniosłam sobie taboret na balkon i mama zastała mnie z jedną nogą za balustradą, a trzeba Wam wiedzieć, że mieszkaliśmy na 3 piętrze, na pytanie co robię odrzekłam – idę do ogródka i rzeczywiście ogródek był w linii prostej w dół. Obca z kanapy
Anonimowy 10 października 2010 (11:51)
Ze wspomnień, wiele mam takich jak Wy. Jedno jest inne. Wstyd przyznać. Gdy o tym myślę teraz robi mi się słabo…
Otóż moi rodzice byli przeciwnikami gumy do żucia. I nawet wtedy gdy "Donaldówy" teoretycznie już były dostępne w kioskach, konsekwentnie nam ich nie kupowali. Poradziłam z tym sobie. Po prostu zaczęłam odklejać gumy z chodników…Do dziś pamiętam, jak cieszyłam się gdy niektóre z nich nie były , jak to określałam "wyżute" i zachowały choć trochę smaku. Brrrrrrr….
Ania z N.
Anonimowy 8 października 2010 (19:11)
Pływaliśmy po bagnach na tratwach, w baliach, a raz nawet na materacu w strojach kąpielowych.
Śledziliśmy całą bandą "zboczeńca"(faceta przed którym przestrzegali nas rodzice co by się do niego nie zbliżać.
Łaziliśmy po rurach biegnących pod drogą takimi wąskimi tunelami. Jedna z dziewczyn tam utknęła.
No a zamiast słodyczy kupowaliśmy w aptece różne tabletki dostępne bez recepty i mieliśmy swoje cukiereczki. Najlepsze były tabletki na zgagę, cudownie musujące i chlorochinaldin do ssania.
Mieliśmy bazy pozakładane po całej okolicy. w nich skarby zakopane pod ziemią.
Najlepsza zabawa była na budowach. Skakanie z okien na kupę piasku. dla dodatkowych emocji na piasku układaliśmy cegły do omijania.
Kasia 5 października 2010 (10:37)
aa, jeszcze mi się przypomniało – skakaliśmy z bratem z pieca albo szafy na tapczan – jak teraz o tym pomyślę, to skóra mi cierpnie
odprawialiśmy w domu mszę św – brat "był" księdzem a ja wiernym ludem ;)
a kiedy padał deszcz i nie można się było na podwórku bawić, to szliśmy (wszystkie dzieciaki z kamienicy i podwórka) na wielki korytarz przy strychu i bawiliśmy się w dom i różne takie
i co niedziela chodziliśmy na poranki do kina, a na tv chodziłam do sąsiadki bo by nie mieliśmy przez jakiś czas, a potem tylko program 1, więc na program 2 – na Robin Hooda lataliśmy piętro wyżej :)
zuziucha 4 października 2010 (21:01)
Śnieżka prosto z paczki w dzieciństwie? Mój mąż do dzisiaj to robi. I kaszki takie dla dzieci też na sucho wcina. Czyżby on wciąż był dzieckiem? hmmm, coś w tym jest. Dałaś mi do myślenia.
Na wakacjach kładliśmy też monety na torach i jak pociąg przejechał to one się robiły takie płaskie. Takie rzeczy robimy zamiast zarzucania dopalaczy. Adrenaliny nieco może mniej ale takie dziecinadowe zabawy jakoś nam pasują. ;)
A z dzieciństwa to pamiętam jak przechodziłam do sąsiada po … słupie wysokiego napięcia po to aby ukraść kalafiora. Jak pomyślę że moje dziecko będzie wyczyniało podobne idiotyzmy to nie wiem jak ja wytrzymam kiedy ona będzie w szkole. Jak ja w tym czasie mam siedzieć spokojnie pamiętając to wszystko co ja wyczyniałam "za młodu"…
Anonimowy 4 października 2010 (08:20)
Ale się uśmiałam czytając Wasze wspomnienia :)
Ja, kuzyn i kuzynka tratowaliśmy polanki w zbożu – to były nasze kryjówki. A potem awantury urządzane przez wujka, gdy to odkrywał ;). Zjeżdżanie na sianie w stodole też było. Mieliśmy też kredki ołówkowe i jak pośliniło się rysik to pisały po skórze, więc robiliśmy sobie makijaże – usta czerwone, powieki niebieskie, brwi zielone (bo kolor ładny) i szliśmy do sklepu po gumy do żucia. Kuzyn też był wymalowany, na nic zdawały się protesty, że on nie chce :).
Pamiętam jak z kuzynką wybrałyśmy się łapać żaby, a miały akurat okres godowy. Chwyciłyśmy parkę i próbowałyśmy oddzielić pana żabę :), a że się bardzo mocno trzymał, to podważałyśmy go patykiem coby się puścił ;D. Dopiero ciotka położyła kres tym eksperymentom biologicznym :).
I oczywiście z wszystkimi dziećmi z sąsiedztwa były zabawy w dom. I pewnego razu dwie sąsiadki (moja kuzynka i jej koleżanka) nie mogły się dogadać. Więc ta druga wzięła stary czajnik do ręki i przydzwoniła kuzynce w głowę, rozcinając jej czoło. Zrobił się lament i dochodzenie dorosłych dlaczego to zrobiła. A ta, wystraszona, twierdziła, że to nie ona zrobiła. No to pytają: kto? Odpowiedź, przerywana szlochami brzmiała: wiatr, bo to on mi rękę z czajnikiem porwał :). Do tej pory się wszyscy smiejemy jak to wiatr Marcie rękę porwał. Ech, to były czasy :) Aż miła powspominać.
Pozdrawiam ze Śląska, Basia
llooka 3 października 2010 (18:56)
Wiem o czym piszesz Asiu. Ten wyścig zawsze mnie śmieszył. Uważam, że dziecko musi mieć też czas na nudę, na leniuchowanie. Osobiście wysłałam Wiktorka tylko na judo, ale o szkole językowej też myślę. Ktoś powie, w wieku 7 lat, to już za późno…;)Może rzeczywiście czas pokaże, że coś przeoczyłam?
Moi rodzice w "tych" czasach byli bardzo zapracowani, ale mama zawsze miała czas, aby zrobić mi namiot z koców, uszyć ubranka dla lalek. Dzisiaj się śmiejemy z tego, jak wiele nas łączy:). Żaden specjalista nie zastąpi rodziców, to pewne, ale dzieci inaczej się uczą pod okiem obcej osoby. Mają więcej respektu, ambicji, bo mama to zawsze pochwali… Najlepszy "złoty środek"' czego sobie i Tobie życzę!:)
Ściskam mocno i dziękuję za kolejną intrygującą dyskusję!
Anonimowy 3 października 2010 (14:45)
Jeszcze był plastuś. Robiło mu się domki w piórnikach. Oraz takie papierowe lalki, dla których były też od razu papierowe bluzeczki i sukienki do zakładania:)Czasy są teraz inne i inne wartości są dzieciom wpajane. Czy raczej antywartości. Jak napisał chyba ktoś powyżej, to od nas rodziców zależy czy nasze dzieci wezmą udział w wyścigu czy nie.Osobiście myślę, że teraz trudniej się żyje niż dawniej, wbrew wszelkim pozorom.
GreenCanoe 3 października 2010 (14:00)
Dopiero dziś odpisuję…do tej pory czytałam wszystkie Wasze opowieści nie raz i nie dwa śmiejąc się w głos. Byłam przekonana, że była ze mnie w dzieciństwie niezła rozrabiara, ale wyprowadziłyście mnie z błędu:):)Dzięki Wam wielkie za podzielenie się wspomnieniami i jakby nie patrzeć kawałkiem życia:) I macie rację dziewczyny – że to SE NE WRÓCI:):)Z jednej strony fajnie, że nasze dzieci maja teraz więcej możliwości,ale z drugiej….owe możliwości często są wypełniaczami czasu, który powinni poświęcać im tak naprawdę rodzice. To obszerny temat nie da się go ot tak ując w kilku zdaniach.
Llooka – trudno mi tylko zgodzić się z Tobą w kwestii, że nasi rodzice postrzegają czasy PRLu za okropne. A trudno, bo spotkałam się osobiście raczej z całkiem odmiennym odbiorem – Ci ludzie, w wieku naszych rodziców powiedzmy, z którymi ja akurat na ten temat rozmawiałam teraźniejszość właśnie odbierają jako niezrozumiałą, okropną, bezwzględną i niesprawiedliwą. Słyszałam od każdej z tych osób dokładnie to samo – że dawniej było im lepiej, że spokojniej żyli, radośniej – mimo biedniejszego portfela. Że mieli dla siebie więcej czasu. Myślę, że nie można chyba jednak w tym temacie generalizować…komuna dla wielu osób to INNY czas, każdy przeżył go inaczej, i każdy inaczej odnajduje się w rzeczywistości. A co do dzieci – ja nie mam ciśnienia by moje dzieci miały takie samo dzieciństwo jak ja. Bo tak, jak napisałaś, żyjemy w innej epoce i choćby z tego powodu jest to niemożliwe, ale bardzo bym chciała, żeby DZIECIŃSTWO jednak miały – pogodne beztroskie, wariackie nawet. Żeby miały czas wolny, żeby bawiły się fizycznie na dworze,żeby nie czuły się od najmłodszych lat jak uczestnicy wyścigu. Patrzę na niektóre dzieci moich znajomych – te np. w wieku podstawówkowym…i dla mnie to często nie są dzieci, tylko przepraszam za wyrażenie ale " konie wyścigowe". Rywalizację mają wpisaną w plan lekcji… Widzę także, że dorośli często we własnych dzieciach widzą plan zrealizowania wszystkich swoich niedoścignionych marzeń, oraz wymazania własnych kompleksów. Dlatego ich dzieci chodzą na tyle zajęć, uczą się kilku języków naraz, chodzą do psychologów na różne zajęcia "rozwojowe" i są do tego wszystkiego ZMUSZANE. O tym pisałam, że to wedle mojego zdania – nienormalne. Często jestem gościem na Twoim blogu:):):) – nie każdy Looko jest takim rodzicem jak Wy:). Nie każdy poświęca swoim dzieciom tyle czasu, szyje im ozdoby do pokoików, uczy przez zabawę, bawi się z nimi, zabiera na wycieczki do lasów…niektórzy wolą oddać dzieci "specjalistom" po to, żeby było owym dzieciom łatwiej w życiu…Bo myślą, że jak "pożytecznie" dzieciom wypełnią czas od rana do wieczora, to zapewnią im lepszy start….O to dokładnie mi chodziło. Też pozdrawiam :)Z lasu:)
llooka 3 października 2010 (13:10)
Kochana Asiu, a ja nie mam ciśnienia, żeby moje dzieci miały takie "cudowne" dzieciństwo jak ja. Przeżyłam większość opisywanych tu przygód i owszem wspominam je z sentymentem. Ale nasze dzieci żyją w innej epoce, czy złej? Nasi rodzice też uważali czasy PRLu , w których przyszło im żyć za okropne. Niech więc nasze pociechy za kilkanaście lat same ocenią…
Ściskam Cię!
Anonimowy 3 października 2010 (08:51)
Coraz więcej komentarzy i moje zabawy stają sie coraz mniej oryginalne :)
Robiłam to co większośc z Was…
Było zlizywanie oranżadek w proszku z brudnych rąk, picie oranżady (czerwona moja ulubiona) takiej w woreczkach foliowych i wody z sokiem z saturatora :)
było farbowanie gumy rysikiem z kredki :)
Było ciąganie portfela na sznurku , z ukrycia obserwowało się miny dorosłych ,którzy chcieli znalezisko podnieśc :) ale bez takiej zawartości jak wyżej :)
Było bieganie po budowach i wszelkich wykopach … ( Niestety nie całkiem bezkarne – zasypało kilku chłopców i jednego niestety nie udało się lekarzom uratować :( )
Było skakanie przez płoty na pachtę , łażenie po dachach garaży i drzewach :)
jazda na rowerach bez trzymanki z górki :)
zabawa w dom – np. tłuczenie udawanych kotletów – brało się kamień i liście i tłukło aż sok pryskał :)
jedzenie "chlebków" -nie wiem co to za roślina ,ale miala pyszne malutkie paczuszki :)
wysysanie nektaru z kwiatków :)
łapanie os do słoików i pudełek ;
skoki w dal z huśtawki :)
gra w noża i kapsle;
wypinanie gołych tyłków do przejeżdżających pociągów …
nocna jazda motorem, nagie kapiele w jeziorze nocą …
łażenie na główki nad Wisłę …
guma i skakanka były codziennością :)
podchody , zabawa w chowanego i ganianego …
zbieranie butelek gdzie się da ,aby w skupie "zarobić " parę złotych…
było "uświadamianie" z pierwszym "chłopakiem" przedszkolnym – co kto ma w majteczkach :)
gra w klasy i pewnie jeszcze wiele ,których w tym momencie nie pamiętam.
Moi synowie niestety czasem mówią ,że się nudzą :( najchętniej włączaliby tylko telewizor i komputer , ale gdy uda mi się ich oderwać od tych zabawek cywilizacji – staram się pokazac im moje zabawy :) no może nie wszystkie :)
I najważniejsze … jestem magistrem z dyplomem w szufladzie :) z własnego wyboru :) jest biednie , chwilami ciężko ,ale nie narzekam :) Teraz jest czas dla Rodziny ! Nie mam modnych ubrań i wielu rzeczy,za które "normalne" kobiety dałyby się pokroić ,ale myślę ,że to jest kwestia priorytetów i naszych ! wyborów :)
Dziękuję za podrzucenie tematu !
Pozdrawiam
A.
Anonimowy 3 października 2010 (00:18)
Bieganie po dachach,drzewach,skoki ze stogow siana to standard.Chodzilo sie na "szaber" do sasiadow,zlizywalo oranzadke z brudnych rak.Farbowalo sie gumy rysikiem z kredek,gralo w kapsle,zbieralo sie opakowania po czekoladach,ach…juz prawie o tym zapomnialam.My wiejskie dzieci robilismy jeszcze lalki z mleczy i kolb kukurydzy.Kto pamieta?Nadziewalo sie taki mleczyk na patyk,rozwarstwialo lodyge i formowalo sie "lalom"fryzury.Kukurydziane kolby rozbieralo sie z warstw i pod spodem mialy wlosy.Byly blondynki, brunetki i rude sie trafialy. Najdurniejsza zabawa jaka pamietam to przywiazywanie na sznurku portfela wypchanego liscmi i nabieranie ludzi.Moj szalony brat wpadl na pomysl aby zalatwic swoja potrzebe do porfela zamiast do toalety. Podekscytowani ukrylismy sie w szopie i podgladalismy przez szpary w deskach.Podjechal samochod.. wysiadla kobieta..a kiedy sie zorientowala, ze to sciema zerwala nasza zabawke i zabrala.Jakiez musialo byc jej zdziwienie kiedy odkryla zawartosc…Do dzis placzemy ze smiechu kiedy to wspominamy.Pozdrawiam Kasia
mialkotek 2 października 2010 (20:20)
R., zanim urodził się moj synek, obarczałam moich rodziców, szczególnie mamę, odpowiedzialnością za różne moje niepowodzenia czy "ułomności". Dzisiaj, kiedy obserwuję, jak rośnie mój dwulatek, nabieram przekonania, że wpływ rodziców na dzieci oczywiście rządzi się pewnymi regułami, ale w każdym, konkretnym przypadku, ma swój własny wzór. Niekiedy dziecko reaguje na coś, co zrobi rodzic, często nieświadomie. Innym razem rodzic staje na rzęsach, żeby dziecko jakoś zareagowało, a ono swoje. I nie przewidzisz, jak będzie w Twoim przypadku. Pozostaje jedynie starać się. Dostrzegać dziecko, jego potrzeby (rzeczywiste, nie domniemane), słuchać go, być przy nim, wspierać i żyć tak, by samemu być szczęśliwym i spełnionym. Tak sobie wykombinowałam. Czy to dobra koncepcja? Czy mi się uda ją zrealizować? Kto wie?
Pozdrawiam :)
konstancja30 2 października 2010 (20:02)
wow … wątpię abyś tu dotarła przed gwiazdką … no strzał w dziesiątke … kto nie chce wspomnieć tego innego od dzisiejszego dzieciństwa … ja bardzo :) … wygląda na to, że wszyscy wtedy skakali – ja skakałam z dachu garażu w kopkę pichu … coraz mniejszą bo starsi ją do czegoś zużywali i wiecie nie mam pojęcia do czego …nie interesowało mnie to bo miałam super ważne sprawy dziecka :) matko czy moja córka ma :)? …nałogowo grałam w gumę i za pierona nie wiem jakim cudem te moje metr pięćdziesiąt wzbijało się do "paszek" "szyjek itd … dzis chyba zaliczyłabym bezstresowo kolanka ewentualnie :) … nie mytym paluchem wyjadałam: vibovit, oranżadki i podkradane cioteczkom mleczko niemowlęce bo na kartki było a śmietankę w proszku żarłam w tenże mało higieniczny sposób juz jako pracownik oddziału gastrologicznego …ha …i nie chcem słyszec co powinnam miec na ten temat do powiedzenia :) a moja córka zawsze myła rączki …czym doprowadzała do szału mężowskich kolegów uparcie edukujących ją w kierunku wcierania brudu w ubranie i wycierania wiecie rękawem … a ona oporna na nauki zawsze myła … i to ona miała Helicobacter pylori …a fu :) … chodziłam na długaśne spacery na łąki (w mieście) i grałam godzinami na ulicy w babingtona … sekundowała cała ulica w tym dorośli :)a i jeszcze atrakcja dziatwy z ulicy … przychodzili do mnie na bajki z projektora … wszyscy po koleji czytali … dziękuje za inicjatywę powrotu do dziecięcych lat … straszną frajdę nam tym sprawiłaś ale chyba nie tylko … nie da się wejść w tamten prosty i magiczny czas … ot tak … trzeba się zatrzymać i może coś zmienić … DZIĘKUJĘ :)
Anonimowy 2 października 2010 (15:20)
Przeczytałam wszystkie komentarze i z każdym kolejnym zmieniały sie moje refleksje. Z początku przypominałam sobie zabawy z dzieciństwa, różne historie, poczucie swobody, była ekwilibrystyka i wiszenie głową w dół na trzepaku i chodzenie po drzewach, jazda pędem na rowerze i bieg za pędzącym rowerem, jedzenie oranżady w proszku. Było też duuuużo książek i ogromna wyobraźnia. I zabawy, dla których inspiracją były filmy. Bo TV nie tyle ogladało sie dla samego oglądania, ale były inspiracją dla zabaw albo dla wyobraźni. W czarno białym TV w wyobrażni widziałam wszystkie kolory, a nawet czułam zapachy. Dzisiaj dzieci nie mają tyle swobody co my, i… nie mają wyobraźni. TV, komputer nie jest inspiracją tylko wypełniaczem czasu.
Uważam jednak, że moje dzieci mają po stokroć ciekawsze, lepsze dziciństwo niż ja. Całkiem sporo czasu spędzaja na dworze z koleżankami, kolegami, jeżdżą na rowerach, rolkach, łyzwach, chodzą na basen, jeżdżą po Polsce i za granicę. Uważam, że podróże to element edukacji więc pokazujemy im "świat". Kąpia sie w morzu i chodzą po górach, lasach, miastach i wsiach, rozmawiamy z nimi, wspieramy, przeznaczam więcej czasu na bycie z nimi niz robili to moi rodzice. Moja mama zapracowana, ojciec za babskie prace i dzieci sie nie brał po pracy spał. Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy na wakacje, nikt nam nie czytał książek, nawet w domu ich nie było. O kinie czy teatrze nie wspomnę. A ja pochłaniałam książki pomimo braku wzorców. Moim dzieciom czytałam książki do 8 roku życia codziennie, a oni i tak nie czytają. Zawsze chodziłam na zajęcia dodatkowe" SKS, harcerstwo, kółko przyrodnicze, teatralne, karate, Oazę. Sama z własnej woli. Chciałam uczyć się angielskiego, pływania, tenisa ale rodziców nie było stać. Moje dzieci mogą wybrać sobie co chcą, ale im się nie chce. Koleżanki, TV i komputer, który nota bene zabraliśmy bo w nim tylko nasza klasa i GG. To po co. Ale nie ma buntu, widać nie jest potrzebny. Ja nie miałam magnetofonu, moje dzieci mają CD i mogą słuchać muzyki ile chcą. Kiedy coś się wydarzy wiedzą, że jesteśmy i mogą na nas liczyć. I jest cała masa innych aspektów dla których chętnie zamieniłabym się z nimi dzieciństwami. Teraz pracuję po 9 – 12 godzin, zajmuję się domem, pomagam w lekcjach, dbam o ich potrzeby i tylko czasem nie wiem jakie mam potrzeby ja, bo o potrzebach dzieci jakoś nie potrafię zapomnieć. Przez telefon po głosie poznaję czy u nich wszystko w porządku. W dzieciństwie nie czułam takiego pędu życia, ale czy takie same były odczucia mojej mamy? Już jej nie zapytam… Czy moje dzieci czują ten pęd, wyścig – chyba nie. Dzieciństwo jest inne, ale czy napewno gorsze? I czy napewno to jakie są dzieci zależy tylko od rodziców? Mam spore wątpliwości. R.
Anonimowy 2 października 2010 (13:28)
A mi utkwił w głowie taki jeden dzień z mojego dzieciństwa, kiedy to bawiliśmy się w Czterech Pancernych i czołgiem było drzewo wielkie, wokół którego rozebrana była cała chałupa włącznie ze strzechą. Kiedy wychodziłam na dach czołgu (czytaj w okolice gdzie znajdowała się strzecha) to moja noga rozgniotła banię os. Nie muszę pisać co było dalej…:-) Ciocia z wujkiem w ramach dezynfekcji ran polewali mi je wodą kolońską bo spirytusu ani wody utlenionej nie było… Nie dość że bolało to jeszcze śmierdziało jak cholera! Jakby tego było mało po powrocie do domu zachciało mi się wyjść na moją ulubioną czereśnię. No i wyszłam, ale gdy schodziłam noga się poślizgnęła i spadłam z drzewa…na betonowe rury kanalizacyjne, które mnie przywaliły…Nic mi się nie stało – normalnie jakbym gumową postacią z bajek była:-))))A z innych ciekawych rzeczy, które robiliśmy w dzieciństwie to skakanie z belki pod dachem stodoły do sąsieka pełnego słomy; łowienie ryb na rajtkę mamy; łowienie raków do plastikowej miednicy (całą nałapaliśmy!!!), organizowanie klubu w szopie sąsiada (Jacka – syna sąsiada podpuściliśmy, żeby uciął deski, które za bardzo wystawały i przez to drzwi nam się nie domykały; Jak się później okazało to foszty piękne były, a myśmy je poobrzynali:-))) Oj dostało się Jackowi za to! Dostało!!!). I najlepsze na koniec: sikanie z koleżanką Olą na stojąco jak chłopaki:-))))
Justyna 2 października 2010 (11:14)
szalone dzieciństwo-patrzę wstecz, wydaje się że tylko chwila,ułamek sekundy dzieli mnie od niego. A dziś sama już jestem Mamą, moja towarzyszka dzieciństwa – najukochańsza siostra także została Mamą.
Nasze dzieciństwo było super (dzięki Wam-Mamo i Tato), zabawy szalone, próby fryzjerskie-zakończone totalnym wycięciem siostry grzywki oraz jej krokodylimi łzami, szalone zjazdy ze schodów w szufladzie wyciągniętej z biurka..ech…szaleństwa które się pamięta z nutką rozrzewnienia.
Justyna 2 października 2010 (10:58)
Czytam, a właściwie chłonę. Wszystko, dosłownie wszystko pasuje jak ulał. Zaglądam tu już od jakiegoś czasu, podziwiam Twoją pracę i to co piszesz.
Ostatnie przemyślenia bardzo trafne, też wychowujemy małą Hanię,też mam to szczęście że jestem od narodzin z córcią w domu – piękne chwile, choć i czasami słabości się zdarzają.
Pozdrawiam serdecznie, życząc jak najwięcej spokojnych i tych leniwych dni:)
Anonimowy 1 października 2010 (21:47)
Kiedy mam humor pod zdechłym Azorkiem,wracam myślami do dawnych czasów.Może i brakowało różności,których mamy teraz w brud w każdym sklepie,ale życie choć proste i zwyczajne,miało swój smak.Radość i beztroska,zawsze i codziennie czas żeby pobawić się z koleżankami.Cieszyliśmy się życiem,nikt za niczym nie gonił.O tempora…Nie dla mnie te czasy.Tęsknię za tym co było,głupieję od tej prędkości.Mam dość…migruję wewnętrznie…..
Anonimowy 1 października 2010 (19:43)
Witaj,
czytam od dawna, piszę pierwszy raz.
Jestem mamą dwóch chłopaków – Tymek 5 lat i Damian 2 lata. Niestety nie mogłam być z nimi w domu. Wracałam do pracy jak mieli po pół roku. Żałuję. Dlatego odeszłam z "etatu", zwolniłam tempo, wysiadłam z pociągu i ŻYJĘ. Nie wsadzam też moich chłopaków do tego tempa. Nie chodzimy na dodatkowe zajęcia. Wieczorami robimy to co chcemy, co lubimy: rysujemy, fotografujemy, pieczemy gofry, skaczemy po kałużach, gadamy przy kuchennym stole… I myślę, że to są ekstra dodatkowe zajęcia. Ponieważ od jakiegoś czasu oduczam się w swoim życiu słowa muszę, więc jak usłyszałam, że muszę oddawać dziecko na angielski, taniec, sport… zauważyłam, że to jedna z pułapek "muszę" w jakie wpycha nas świat. Ja nie muszę :)
A w dzieciństwie jadłam z torebki Visolvit – do dzisiaj mi to zostało, piłam nałogowo napoje w torebkach. A z zabaw ulubionych to "zbójowanie" – odwiedzanie sadów sąsiadów niekoniecznie na ich zaproszenie – bo byłam dzieckiem blokowiska. I spacery nad rzekę, z psami, całym osiedlem :)
Dziękuję za ten temat. Pozdrawiam
Kaemka B 30 września 2010 (20:06)
Witaj Asiu :)
Ogromnie się ciesze, że publicznie poruszyłaś temat wspomnień z dzieciństwa bo podejrzewam, że 3/4 podczytywaczek GC (łącznie ze mną oczywiście) miało okazję zatrzymać się choć na chwilę, wrócić pamięcią do tej szalonej zabawy, która z perspektywy czasu nie żadko przypominała sceny z filmu akcji.
Masz rację – sami się nakręcamy na to przyspieszone tempo życia, za dużo spraw bierzemy na głowę i z tego zaganiania nie mamy czasu wspominać tych fantastycznych chwil, które nam się w życiu przydażyły. A przecież w życiu piękne są tylko chwile – jak śpiewał kiedyś Rysiek Riedel…
Z mojego dzieciństwa pamiętam szalone zabawy w berka na rozpoczętej i nigdy nie ukończonej budowie szkolnej sali gimnastycznej, gdzie biegaliśmy po fundamentach szerokości pustaka a wysokich na dobre 5-7 metrów, po dechach z których wystawały pordzewiałe gwoździe, które nie raz okaleczały nogi ;) Osobiście truchlałabym na myśl, że moje dzieci mogłyby się znaleźć w podobnym miejscu, w którym ja wtedy bawiłam się znakomicie! Było oczywiście ganianie się po piwnicach w ciemnościach gdzie jednym, wspólnym korytarzem można było przebiec wzdłóż całego bloku, wypatrywanie i uciekanie przed porywającą dzieciaki "czarną wołgą", latem na wsi skakało się na siano z konstrukcji stodoły na tak zwanego "kota" co w efekcie doprowadziło za którymś tam razem do otwartego złamania ręki przez kuzynkę, dosiadanie cielaka, pompowanie żab przez słomkę (a fuuuj na wspomnienie o tym), próby uruchomienia wójkowego traktora, które zwieńczyło wyważenie drzwi do stodoły… oooj! możnaby pisać listę nieskończenie długą :)
I właśnie dla takich chwil jak ta moja: spędzona przy komputerze z kubkiem ciepłej inki, czytając Twój green canoe – warto poświęcić swój cenny czas! Bo nie dość, że miałam przy Was okazję rozbawić się maxymalnie (post Patti o włochatej, wymalowanej lalce rozłożył mnie na łopatki i nie mogłam się uspokoić z ataku panicznego śmiechu ze strugami łez jednocześnie!) to jeszcze odpoczęłam psychicznie po całym dniu "domowego kurowania", które tak czy siak – nawet i tymczasowo – polubiłam bezwiednie :)
Pozdrawiam cieplutko :)
Anonimowy 30 września 2010 (19:56)
Asiu, jakie trafne ( jak zwykle) są Twoje spostrzeżenia. JA sam zastanawiam się od jakiegoś czasu -CO SIĘ DZIEJE?! Dlaczego na wszystko brak mi czasu,dlaczego ja i wszystkie inne znane mi osoby tak pędzą, są tak zmęczone i wyprute? I sięgam faktycznie do chwil z dzieciństwa- jakie one były szczęsliwe i beztroskie! I masz rację – za bardzo się martwimy o nasze dzieci – w tym znaczeniu że jesteśmy przewrażliwieni że zrobią sobie od razu krzywdę, że nie można ich na chwilę zostawić ( ja całe dnie spędzałam przed blokiem z kluczem na szyi ale się setnie bawiąc … i co? wyrosłam, mam nadziję na porządnefo człowieka) Pracuję w ops( oj,zażartą dyskusję pewnego razu wszczęłaś ;)ale przynaję-teraz jest niezdrowe wręcz podejście do trzęsienia się za dziećmi i zarzucania rodzicom że czegoś nie dopilnowali. W granicach odpowiedzialności muszą ale tam gdzie dziecku można zostawić swobodę pozostawania samemu, bawienia się trzeba ją zostawić- wyrośnie dziecko radosne i samodzielne a nie sfrustrwane i neurotyczne od przewrazliwionych zachowań. Oj, nie mam dziś czasu ( NO WŁAŚNIE) poczytać tych wszystkich komentarzy, zapewne wspaniałaych, dzielących się refleksjami lub łobuzerskimi wspomnieniami z dzieciństwa – bo muszę zrobić pewną BARDZO WAŻNĄ RZECZ WCZESNIEJ a której bym nie robiła gdybym nie musiała w " ramach do przodu na polu zawodowym.Staram się mieć swoją odskocznię na wsi weekendowej gdzie choć trochę zwalniam …jak mi sie uda bo i tam staram się odsprzątać w pędzie chaupę. Ale i powdycham zapach pól i drzew -ŻEBY NIE ZWARIOWAĆ.
Anonimowy 30 września 2010 (19:52)
Zabawa w lekarza:):) Zabawa w rodzinę przed blokiem, budowanie domów z koców. Bitwy na śnieżki, rajdy na sankach ze skarpy.
Posty chcę i remontowe i takie życiowe. Remontowe maja być, bo np. drzwiczki teraz u nas będą dzięki Tobie też żaluzjowe, tylko że w sypialni. Pisz tylko proszę częściej, bo teraz piszesz dla nas zdecydowanie za rzadko:)
Anonimowy 30 września 2010 (17:23)
przy takich twoich postach jak ten to chociaz na chwile człowiek,zwalnia,zastanawia sie nad swoim zyciem.Asiu,wiecej takich i czesciej a nie takie za przeproszeniem remontowe poradniki jak poprzednie.Ja wlasnie czytam z corka ,,Dzieci z Bullerbyn,,i ta ksiazka rowniez przypomina mi wspaniale chwile z dziecinstwa.
Malgosia 30 września 2010 (16:43)
Chodzenie do spalonego domu, na poczatku jeszcze nawet bylo mokro, dom 3 poziomowy byl i potem dlugo (kilka lat)stal i niszczal-alez to byla atrakcja i tez nigdy nikomu nic sie nie stalo, chociaz zamiast schodow byl ich szkielet. "Rozplaszczanie" zlotowki na torach, oczywiscie przy pomocy przejezdzajacego pociagu, w ogole bawienie sie na torowisku-i tez nigdy nikomu nic sie nie stalo.
Anonimowy 30 września 2010 (15:30)
Ja miałam dzieciństwo bardzo podobne do Twojego. Jednak najbardziej zapamiętałam jak nadmuchiwaliśmy z chłopakami żaby słomkami a potem podrzucaliśmy je pod samochody. Jaki był ubaw jak "rozbryzgiwały się". Jak teraz o tym pomyślę to nie dobrze mi się robi na samą myśl, że mogłam dotknąć żaby. Druga taka rzecz to robienie kapsli latających (napełniane były zdaje się saletrą, podpalane a potem to już tylko patrzeć jak latały, nie zawsze tam gdzie byśmy chcieli). Kiedyś taki przefrunął jednej babie między nogami pod spódnicą. Jak ona darła się na nas, a my jak uciekalismy gdzie pieprz rośnie- do tej pory pamiętam to doskonale. W naszym kontekście jest mi bardzo żal, że moje dzieci tak się nie bawią (może nie dosłownie bo chyba włosy bym sobie powyrywała, nasze mamy też gdyby wiedziały co robiliśmy). Siedzą sobie tak codziennie jak nie przed telewizorem, to przed komputerem zamiast biegać z innymi dziećmi i wyszaleć się. Starszego 11-latka to muszę siłą na dwór wyganiać. Inna bajka to mnóstwo zadawanych prac domowych. A ja jako kobieta pracująca żadnego zajęcia się nie bojąca, mam tak mało czasu dla dzieci ( o sobie już nie wspomnę). Tak mi przykro że nie mogę pobiegać z nimi, pojeździć na rowerze. Muszę pracować, wiadomo kredyt na dom… ale nie można się załamywać, trzeba podnieść czoło wysoko i dalej iść. Jakoś trzymając wszystko razem w garści. Ale dzięki za wywołanie wspomnień z dzieciństwa. Miło było sobie przypomnieć o szaleństwach. Pozdrawiam
Mika
agnesha 30 września 2010 (14:49)
a jeszcze przypomnialam sobie jak kazdy na podworku musial miec kolorowa gume do zucia , w tamtych czasach gumy byly wylacznie biale i robily sie twarde chwile po wlozeniu do ust :)
kolorowanie gumy polegalo na rozgryzaniu kawalka rysiku z kredek olowkowych razem z guma :) nie powiem, zdrowe toto nie bylo raczej a smak mialo paskudny , ale za ten kolor! bezcenne
Anonimowy 30 września 2010 (13:01)
Boszzz! Jak to dobrze, że jeszcze nie wszyscy na tym świecie gonią…. za karierą, pieniądzem, sławą! Że niektórzy po prostu chcą poczuć życie! Nie tak zupełnie dawno z moimi kumpelami z podstawówki dokładnie tak samo sobie rozmawiałyśmy: że robiliśmy milion niezdrowych, niehigienicznych, nierozsądnych rzeczy…. zupełnie nieprzystających do standardów unijnych i innych, i przeżyliśmy, w dobrej kondycji, i było to z pewnością SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO! I było picie z jednej butelki, i było jedzenie niezdrowych oranżadek i śnieżek, pieczenie jabłek na kiju nad ogniskiem, rajdy zuchowe i harcerskie po okolicznych lasach, spanie na klombie pod blokiem w starych namiotach, akcje zbierania makulatury, ale takie prawdziwe – na rozwalający wózek sami własnymi rękami wyciągaliśmy ludziom ze strychów setki kilogramów tej makulatury… i były jakieś wykopki na wsi, na które się jeżdziło w klasą i wspomina nie jako dopust bozy, ale jako cudne chwile razem, z których pamięta się smak prawdziwego rosołu i ciasta drożdżowego z kruszonką, którym nas częstowano…
A głupie rzeczy, które wspólnie robiliśmy? O matko! Czasu nie starczy na wymienianie:) Przede wszystkim łyżwy na stawie, strzelanie z procy do gniazda szerszeni w "naszej dżungli", rozkopywanie gniazd jaszczurek w poszukiwaniu młodych, łapanie kijanek do słoika i próba hodowli tychże, łapanie młodych piżmaków w w stawie (z powodzeniem)i także próba hodowli w naszej piwnicy – bez skutku.. wojny na wszystko co nam pod rękę wpadło….. wyścigi na naszej górce na folii grubej ogrodniczej, kto pierwszy zjedzie bo tym błotnistym zboczu po deszczu…. wiadomo jak po tych wyścigach wyglądały nasze ubrania a w szczególności cztery litery….. budowanie igloo ze śniegu, które oczywiście zwaliło się na kilkoro z nas… podpalanie "papierosów" z zasuszonych badyli, te ogniska z pieczeniem ziemniaków na rozpoczęcie jesieni i smak upieczonych z masełkiem i mlekiem…. matko! Jak sobie przypominam, to chyba nie było ani sekundy, kiedy mogłabym powiedzieć, że się nudziliśmy! I w zasadzie to nie powinno nas tu i teraz być, tyle niebezpiecznych sytuacji organizowaliśmy….
Cudne szczenięce lata! Acha! I jeszcze pourywane guziki w fartuszkach, bo na przerwach grało się w MAusa i było to nieuniknione….. Ech! Dzękuję za wyciągnięcie wspomnień na dzienne światło i pozdrawiam! Iza globtroterka
5.monika 30 września 2010 (12:08)
Asiu,ja wcinałam oranżadkę w proszku paluchami.Ach,jakie były kolorowe jęzory.Mieszkałam w wieżowcu i razem z innymi blokowymi "wariatkami"latałyśmy w koszulach nocnych po klatce schodowej.Wchodziliśmy w kilka osób do wanny i to był nasz statek kosmiczny.W którymś momencie ktoś odkręcał wodę i wszyscy mięli mokre skarpetki.Z moimi przyjaciółkami gotowałyśmy sobie budyń tzn.mleko słodziłyśmy,zagęszczałyśmy mąką i to właśnie był nasz deser.Jadłyśmy suche wafle z musztardą,robiłyśmy pierogi z dżemem,które były twarde a dżem zanim się ugotowały zdążył z nich wypłynąć.Jakie to wszystko było mniamuśne.Pamiętacie oranżadkę w woreczkach?To był dopiero rarytas:)Mogłabym tak pisać godzinami.Dziękuję Ci Asiu za możliwość powrotu do tamtych czasów.Dawno ich nie wspominałam.Czerpię garściami z Twojego bloga,chociaż nie zostawiam często komentarza.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie:)))
regis 30 września 2010 (11:22)
OOOj, jak się to czyta to mózg w poprzek staje… niby dziewczynki a wyprawiały.. masakra….zreszta sama nie byłam lepsza… moim ulubionym zajęciem było czytanie książek w deszczu na kasztanowcu.. miałam tam "moją" gałąź z przybitą deseczką do siedzenia, (którą sama zrobiłam) i w największym deszczu ubierałam płaszcz przeciwdeszczowy i właziłam na drzewo z książką…..szkoda, że nie widziałyście min moich biednych rodziców… wychowałam sie prawie że na wsi,między chłopakami i moje psikusy były czysto "męskie" …kiedyś paliło się papierosy różnej maści- u nas były to nawet suche łodygi różnego zielska polnego.. jako dziecko pasłam krowy z kolegami- robiliśmy ogniska – nie przypilnowałam zwierząt i wszystkie pięć krów zwiało – dobrze że poleciały w kierunku domu( po drodze ruchliwa trasa Opole- Gliwice do pokonania- czyli ewentualna krowia miazga na drodze po zderzeniu z samochodem) ale że to było 35 lat temu i mały ruch to krowa-przewodniczka bezpiecznie przyprowadziłą wszystkie do domu… ale co było potem to lepiej nie mówić ; przez dłuższy czas nie mogłam usiąść, zemsta taty była straszna….zabawy mojego dzieciństwa były podobne jak u was… dochodziło jeszcze pisanie i malowanie kredą po asfalcie, jako że ruch samochodowy wtedy był minimalny…jako "prawie wsiowe dziecko" nie miałam za dużo czasu na zabawy, bo praca to była domena mojego dzieciństwa , ale łowiło się w stawie ryby widłami ( były tam ogromne liny i karasie )kąpało w nocy w jeziorze całą bandą..
Dziś chciałabym przesiąść się z tego intercity chociażby tylko do tramwaju…mam wrażenie że kula ziemska kręci sie dokoła własnej osi dwa razy szybciej niz kiedyś i dlatego tak gnamy…dzieci poszły na swoje , ale brakuje mi tych chwil, gdy były malutkie- świat byłpiękniejszy, a my żyliśmy wolniej..niedługo zostanę babcią, mam jednego męża,dwoje dzieci już na swoim , jedną świnkę morską i jeden etat biurowy,dom i ogród – ale czasu jakby mniej….może siły juz nie te.. i przyznam że jestem już tym szaleństwem zmęczona… Łapcie dziewczyny każdą chwilę z waszymi dziećmi, bo one tak szybko wylatują z gniazda…
Ciepłe pozdrowionka dla wszystkich… R.
ALEXA 30 września 2010 (10:27)
Świetny post! :)
I dużo w nim życiowej prawdy… niestety :(
Dzieciństwo mojego syna, a moje, to dwie różne bajki. Współczuję dzisiejszym dzieciom, tym starszym, bo dopóki dziecko jest przy mamie, to właściwie nie ma problemu. Zaczyna się dopiero wówczas, gdy staje się samodzielne i samo "wybywa" z domu. Strach o syna towarzyszy mi za każdym razem, gdy wychodzi na miejskie podwórko. Nic na to nie poradzę, tak jest i będzie :(
A moje podwórkowe zabawy? :)
Konna jazda (na własnych nogach), wchodzenie na najwyższe drzewa, odpływanie przycumowaną łódką od brzegu (mieszkam nad samą rzeka Odrą), zasadzanie "ogródków" chwastami i innymi zielskami, wrzucanie trawy zawiniętej w gazety ludziom przez okna… ;), i wiele, wiele innych… Oczywiście wyjadanie oranżady w proszku, mleka granulowanego w proszku i Vibovitu to niemal normalka ;))
Pozdrawiam serdecznie :)
Di 30 września 2010 (09:57)
kobieto, mamo, dziewczynko
czasem bywa tak, ze jesli nie potrafisz wysiąść z tego pociagu to los ci w tym pomaga,
w moim małym świecie błogosławieństwem stał sie wjazd samochodu w moje ciało i dar życia od nowa: wielu miesięcy na przemyślenia, przetasowania priorytetów, w szpitalach i podczas rehabilitacji,
spróbowałam przyspieszyć jak tylko poczułam sie sprawniejsza, bo wydawało mi się, ze nowe wyzwania życia wymagają ode mnie intensywnego działania, zapobiegliwości, i znów dostałam po nosie "dokad sie spieszysz, nie tędy droga!"
i zwolniłam
coraz mniej na zewnątrz, coraz wolniej, i coraz więcej wewnątrz i najbliżej: ptaki, liście, słonce, wiatr,dom, ogród, zapach własnego chleba:)))
i nieustanne korygowanie, wsłuchiwanie się w siebie, czerpanie radosci z chwil codziennosci
najcudowniejszym okresem i najlepszą decyzją życia było pozostanie w domu z dziećmi,
jedno już studiuje drugie zdaje maturę:)
koszty społeczne tej decyzji? w naszej kulturze i systemie wartości wymaga to hartu ducha i głębokiej wiary w siebie i wartosć domowej codziennej pracy;
wartoscia nieocenioną i niedocenioną jest fakt matczynego ciepła i miłosci, fundamentu, na którym dziecko zbuduje swój stabilny wewnętrzny świat,
dziecko potrzebuje bezwarunkowego wsparcia najbardziej w pierwszych 2/3 latach i do 8 roku życia powoli oddala sie na swoje poletko, gdzie potem zaczyna stawiac zdecydowanie swoje granice;
kształt świata zewnętrznego jest drugorzedny, jakikolwiek by nie był;
znam rodziny, gdzie dzieciom podarowano wiecej czasu na spontaniczną dziecęcą zabawę w okresie przedszkolnym i wczesnoszkolnym, gdzie mimo obecnosci telewizorni, komputera, miliona zajeć pozalekcyjnych, jest czas na rower, spacer, klocki, gry planszowe, wyjazdy, majsterkowanie taty i chłopca :)
pogaduchy mamy i córki:)
mądroscia jest wybrać to, co wazne dla zakorzenienia się we własnej mądrości i mocy,
rodzina, miłosć, zaufanie,
wiedza zewnętrzna jest ważna, przychodzi etapami, systematycznie;
to naprawdę jest kwestia decyzji;
i w naszym domu zdecydowalismy mniej więcej w taki sposób, dlatego
komputer i telewizor pojawił sie w gimnazjum, na całego, i to wystarczyło
moje dzieciństwo na wsi było swobodne i wypełnione zabawami, choć najbardziej kochałam czytanie, czytanie, czytanie, w każdej wolnej chwili, bo wiadomo, na wsi w wielodzietnej rodzinie jest zawsze trochę do zrobienia
ukochana zabawa to skakanie w tzw: niebo i piekło, zawsze i wszędzie, skakanka na czas, rzucanie scyzorykiem, oj tutaj to była sroga rywalizacja z chłopakami z całej wsi, chodzenie po drzewach, zabawy w chowanego, zbieranie pieczarek podczas pasania krów…
najbardziej zwariowany pomysł? wdrapanie się na czubek jabłoni podczas zrywania jabłek na zimę i krótki lot z dół… sprawdzanie wnętrza gniazda z szerszeniami :))) było tego sporo, moje młodsze rodzeństwo pamięta więcej anegdot:))
serdecznie Cię pozdrawiam i gratuluje kreatywności, mądrości
ściskam mocno
Anonimowy 30 września 2010 (09:28)
CD..
Zapominamy o tym, że od czasów naszego dzieciństwa do dzieciństwa naszych pociech minęło przynajmniej 20 lat.
Zmieniło się prawie wszystko. Wymagania pracodawców, rynek i jego prawa, sposoby i masowość "produkcji", reklama i handel, media i oferta kulturalna – a w rezultacie szkoła,która temu wszystkiemu powinna sprostać,żeby dzieci dostosować do owych, wciąż zmieniających się warunków na rynku pracy.
No i jeszcze moda na zapełnianie dzieciom każdej wolnej chwili na zajęciach po szkole,żeby nie zajmowało się głupotami lub nie było samo w domu/pod domem, gdy rodzice nie mają czasu, i nie było narażone na jakieś niebezpieczeństwo ( a tych też przecież przybyło)
Widzę też, jak moi uczniowie ganiają z dodatkowym plecakiem lub gitarą, bo również i oni czują presję swego otoczenia, by : koniecznie znać trzeci język obcy, już teraz, znać sztuki walki, udzielać się w jakimś oryginalnym kółku zainteresowań, poszukiwać w sobie na siłę talentów i pasji, bo tak trzeba, móc zaimponować formą fizyczną w sporcie przez duże S, sks w szkole to za mało, mieć swoją kapelę i grać na czymś, prócz tego zbierać punkty (o zgrozo) w wolontariacie – nie każdy robi to, bo chce (chwała im wielka), ale dla korzyści, niestety, i przy coraz większej liczbie przedmiotów obowiązkowych i ogromie materiału w programach nauczania, przy planie lekcji napiętym do granic możliwości, a w dodatku uczestnicząc w zajęciach i fakultetach szkolnych po południu ( każda szkoła musi i chce nadążać za zmianami, by młodzież się rozwijała, najlepiej, by mogła to robić w gronie swoich kolegów szkolnych, nie ganiając po mieście) przy tym wszystkim wracają pod wieczór do domu, gdzie jest wybawca-KOMPUTER a rodzice są ZMĘCZENI.
Takie też będą nasze dzieci dla swoich????
I czy pozwolą komputerowi się zastępować???
Chcielibyśmy tego dla naszych wnuków???
Więc nawet padając na nos wyciągać chińczyka, rower, model samolotu do sklejenia, ulubiony przepis na deser/ sałatkę,i BYĆ Z DZIEĆMI chociaż godzinę dziennie, rozmawiać (nie wygłaszając przemowy), prowokować do opowiadania o sobie i kolegach, pichcić wspólnie i sprzątać po tym, wskakiwać w dres i hajda na rower, lub … na dywan, by się powydurniać, nakruszyć ciastkami i na chwilę zapomnieć,że czas pędzi, a my niestety z nim… ale RAZEM !!!
Pozdrawiam serdecznie
lewkonia
Anonimowy 30 września 2010 (09:27)
Jest taka teoria w psychologii, która krótko definiuje wszelkie pozytywy i deficyty w rozwoju dzieci – późniejszych dorosłych: "mamusia mi to zrobiła". To od rodziców i ich dojrzałości i świadomości zależy, jak żyją ich dzieci, w co się bawią i z kim, ile czasu poświęcają na ruch, kontakt z rówieśnikami, obserwację świata i własne doświadczenia. To,ile poświęcamy im uwagi, jakie stawiamy im granice, co mądrego proponujemy, jaki sami dajemy przykład ale też ile wolności i przestrzeni – skutkuje tym, jakie są, i jakie będą.
Moja mama nie trzymała mnie na sznurku, nie woziła autem do szkoły, nie sprawdzała komórką, gdzie i z kim jestem,nie wywoziła na wakacje w obce kraje, nie wyręczała w obowiązkach "bo mam klasówkę", i nie rozpieszczała słodyczami, cytrusami, szyneczką, zabawkami i jeansami z pewexu.
Nie miałyśmy telefonu, samochodu, czarno-biały tv włączany był na zwierzyniec i teleranek (jak dla mnie), komputer nie istniał nawet w mej wyobraźni, mieszkałyśmy w skromnym blokowym M z podwórkiem jak każde w PRLu, wszelkie opisane powyżej "rarytasy" były wspaniałym dosładzaczem siermiężnej rzeczywistości sklepowej, i nigdy nie śmiałam domagać się czegoś więcej, niż było i na co stać było moją mamę. Czekolada? ha, ha, ha. Jak upolowałyśmy w gigantycznej kolejce w delikatesach. To samo dotyczyło tysiąca innych spraw – rajstop, mebli, papieru toaletowego, mięsa, butów a także pieniążków… NIE BYŁO!!!
Ale za to była MAMA, chociaż zasuwała na dwa etaty i zastępowała tatę i babcię i TEŻ BYŁA ZABIEGANA , ale MIAŁA DLA MNIE CZAS!! :)))
I jeszcze były kapsle, guma, skakanka, trzepak, glinianki, plac zabaw pełen dzieci i piłek, scyzoryki, piwnice, place budowy, rowery, wakacje na Mazurach albo nad Pilicą, i wszędzie, wszędzie byłam w ruchu,w gromadzie dzieciaków od lat 2 do 18.
A co jest teraz nie tak?
Pracownia na Kaszubach 30 września 2010 (09:00)
A kto pamięta skakanie przez gumę ? Dwie dziewczynki stały w pewnej odległości od siebie i trzymały gumkę, taką majtkową :)Zaczynało się od " wody" a kończyło chyba na " szyjce. Przez tą rozpiętą gumę skakało się na różne sposoby , nieraz robiąc salta .Nie można było na nią nadepnąć.
Mufinka 30 września 2010 (08:32)
Nigdy nie umiałam pleść wianków kwiatowych, a bardzo chciałam takie nosić, więc wpadłyśmy z koleżanką na pomysł, że ona zrobi mi wianek – na włosach, bardzo precyzyjnie ułożyła mi rzepy (wiecie, takie kulki, co się przyczepiały do ubrań). Byłam dumna, że w końcu mam wianek na głowie. Mama z babcią załamały ręce jak mnie zobaczyły – do dziś pamiętam wyciąganei tych rzepów z głowy (a że włosy gęste, no wyobrażacie sobie…). Nadal nei umiem pleść wianków z mlecza i koniczyny, ale mam nadzieję, że moja córka nigdy nie wpadnie na podobny pomysł ;)
Monika Wasylewska 30 września 2010 (08:22)
Piękny wpis popełniłaś koleżanko:) Mam dokładnie takie same przemyślenia.
Ja wychowałam się na wsi i miałam absolutnie rewelacyjne dzieciństwo, od rana do ciemnej nocy ganiałam po dworze. Nigdy mi się nie nudziłam, wraz z moją "wiejską ferajną" wymyślaliśmy tysiące zabaw :)
Jeszcze przed pojawieniem się naszego Leosia również mieliśmy plan zamieszkania na wsi…Niestety na planach się skończyło i obecnie jedziemy właśnie w expresie… Ale wieś jest, las jest, czeka na nas, i mam nadzieję uda nam się tam zamieszkać zanim skończy sie Leosiowe dzieciństwo…
A teraz do rzeczy:)
Zdecydowanie najgłupszą zabawą którą poczyniłam w dziecięcych latach, była zabawa w siewcę :) Znalazłam Ci ja jakieś worki z ziarenkami w środku, zmontowałam na sobie chustę, i te ziarenka wynosiłam za dom i sobie siałam :) Jakiś miesiąc później rodzice z groźnymi minami zawołali mi stojąc za tym domem… a tam- pół metrowe dorodne bobiki porosły :) (Jak się później dowiedziałam była to rzadka odmiana, i tata zbierał je od ziarnka do ziarnka aż uzbierał na obsianie większego kawałka pola – a ja mu pół worka……….)
Eh, to były czasy :) A ja dodam jeszcze że razem z ukochana kuzynką która odwiedzała mnie co wakacje, stworzyłyśmy "spis zabaw na lato" – myślę że absolutny bestseler który może kieyś opublikuję na swoim blogu…? :))
Pozdrawiam Cię serdecznie :*!
Ja 30 września 2010 (07:58)
"To nie jest dobry czas dla rodziny", to prawda. A zaś z drugiej strony, chyba Korczak pisał, że "nie czasy robią ludzi, ale ludzie czasy", tylko jak się w tych 'czasach' odnaleźć…i nasuwa mi się pytanie: czy ktos jeszcze czai dziś klimat "Dzieci z Bullerbyn"(mam nieśmiała nadzieję, że jest parę osób)?
W dzieciństwie bawiłam się w też w Czterech Pancernych, czołg był ze starego zardzewiałego kontenera i jeśli nie mogłam być Marusią, to było po zabawie, Lidka była nie do przyjęcia dla mnie:D Oranżada w proszku – owszem i visolvit czy cos takiego też:)
Kamila 30 września 2010 (07:47)
A…. i przypomniała mi się zabawa w dentystę ;)
Sadzałam moje o pięć lat młodsze siostry na obrotowym krześle , włączałam lampkę (świecąc nią w oczy, jak na przesłuchaniu) i reperowałam plasteliną zęby rodzeństwo…frajda to była wielka, do momentu gdy nie przyłapała mnie mama (gdyby ta plastelina nie była niebieska, dowody byłyby mniej widoczne)
Pozdrawiam
Kamila 30 września 2010 (07:34)
Krążą mi po głowie podobne przemyślenia. To nie jest dobry czas dla rodziny…
Dzieciństwo miałam wspaniałe!!!
Stawy , łaki , lasy na wyciągnięcie ręki.
Fantastycznych kompanów do zabaw wszelkich i rodziców ktorzy potrafili w tym całym szaleństwie uczestniczyć.
Pamiętam jak tatusiowie wspólnie budowali nam miasteczko z igloo, jak organizowaliśmy przedstawienia ze strojami na dzień mamy (nawet tablica ogłoszeń zamontowana byla na podwórku). Pamiętam święto latawca (i skrzynkowce które robil mój tato). Kozę
Mariettę , która towarzyszy nam jak wierny piesek podczas zabaw. ,, Bazy robione ,, na drzewach..( na podwórku wszystkie zwierzęta począwszy od wyklutych jaskółek a skończywszy na koniach miały imiona)… i pamiętam ognisko na dzień dziecka które organizowali podwórkowi rodzice i na skutek burzy wszyscy piekliśmy na kijach kiełbaskę w kominku, w salonie …
ale to były świetne czasy!!!
Ivalia 30 września 2010 (07:32)
O mamo, wszystko co opisałaś to prawda samiuteńka!!! Tak było właśnie!!!
Jadałam suchą oranżadę, i podgryzałam trawki, chadzało się na działki na jabłka, potem na gruszki – nigdy nic nie niszczyliśmy, byliśmy "honorowymi złodziejami" :p Bawiłam się na budowie zimą, bo tam był piękny lód, niestety nie wytrzymał naszych szaleństw i skompaliśmy się dokumentnie! Cud żeśmy się nie potopili:>
ale najpierw fajnie się pływało przez moment na grubych krach:))))
Właziłam na drzewa z których notorycznie spadałam i nigdy nic nie łamałam! W przeciwieństwie do mojego synka :> Skakałam z pomostu do jeziora nie umiejąc pływać – ta adrenalina!;0 i paliłam ogniska w wielkiej tajemnicy przed dorosłymi, i jeszcze samiuteńka chodziłam do lasu, na grzyby… i nigdy mi się nic nie stało…
Ach, a z rodzeństwem bawiliśmy się w pokazy mody i festiwale piosenek durnych przy czym należało przybierać najbardziej fantastyczne pozy w trakcie tych występów… Oj, dużo tego było, teraz będę cały dzień wspominała:)))) Dzięki:)))
memulka 30 września 2010 (07:12)
Pamiętam jak z koleżanką wydzwaniałyśmy do nieznajomych ludzi ot tak z książki telefonicznej [wtedy jeszcze nie było naliczania sekundowego – wykręcało się numer i gadało ile wlezie ], i ten głupkowaty tekst "(…) czu to zoo? nie? to dlaczego małpa przy telefonie?….", o matko … albo biegaliśmy po klatkach i dzwoniliśmy do ludzi i zaraz uciekaliśmy – ubaw był , ze ktoś wychodzi hihihi…. albo jak na placu zabaw zorganizowaliśmy szałas z jakichś starych szmat i różnych innych dziwnych akcesoriów – bardzo zresztą potrzebnych :D, oj robiło sie psikusy…. i nigdy nie zapomnę jak z dziewczynami i czasami chłopakami skakaliśmy w kręconkę { nawet teraz bym spróbowała} i guma do skakania. I uwielbiałam pożerać cremone w proszku , teraz na sama myśl mnie mdli hehehe:)
to były czasy ……
irish - bunny 30 września 2010 (06:38)
Tak, to prawda kiedyś było inaczej, lepiej. To chyba rzeczywiście czasy w których nam przyszło żyć tak nas gonią i to nie ma znaczenia czy na wsi czy w mieście. Ja może nie jadłam śnieżki z torebki ale całym podwórkiem a było nas ok. 9 osób jedliśmy palcami krem orzechowy ze słoiczka ( był taki z wiewiórką ). Dość często nam się to zdarzało :) i nikt nie biegał do domu umyć ręce przed jedzeniem.
Anonimowy 30 września 2010 (06:01)
Dzięki.
A kalosze masz super!!!!!! Jak się okazuje nawet kalosze mogą być kobiece :D
Jomo
viva 30 września 2010 (05:55)
cd. nikt nie siedział w domu przed kompem/tv itp. I to było fajne. A przykro się to wspomina, bo teraz czasy są inne. Wychodzę z moimi smykami, chociaż niepogoda, w kurtkach przeciwdeszczowych i kaloszach, żeby poskakali po kałużach itp. a inni rodzice patrzą na mnie ze zgrozą prowadząc swoje dzieci w pośpiechu na kolejne zajęcia…
Nie ma dzieci na podwórkach, nie ma swobodnej zabawy, człowiek boi się o dużo więcej rzeczy niż kiedyś. No i ja też niedługo dołączę do tego wyścigu, do biegu o przetrwanie, o zaistnienie itp. Ale te 4 lata kiedy jestem w domu i wg dużej części społeczeństwa NIC nie robię, bardzo dużo mi dały i nigdy nie cofnęłabym czasu, żeby nie wypaść z wyścigu i pozostać w biegu. Ta przerwa była super, i szkoda, że niedługo będzie musiała się skończyć, bo niestety takie czasy :-(.
viva 30 września 2010 (05:51)
bardzo fajny wpis! spodobał mi się, pobudził sentymentalnie, chociaż to wcale nie tak fajnie przy obecnej pogodzie i w dzisiejszych czasach… Właśnie uświadomiłam sobie, że jest NIEFAJNIE tak wspominać w momencie, kiedy mój przedszkolak poszedł na 7 do przedszkola, żeby zdążyć na przygotowanie do jakiejś tam akademii odnośnie jesieni, bo jeszcze przed angielskim musi nauczyć się wiersza, a potem rytmika, zajęcia rysunkowe. I na razie nic więcej, chociaż kusiło, kusiło… Kusiły zajęcia dodatkowe w domu kultury pt. rozwój artystyczny, bo we mnie artystyczna dusza drzemie i chociaż trochę tej duszy chciałabym żeby zadrzemało w moim synku, kusiły zajęcia taneczne, bo to teraz modne itp. Ale właśnie uświadomiłam sobie że JA nie miałam tego wszystkiego, a swoje dzieciństwo wspominam WSPANIALE! (Przynajmniej pierwsze 6 lat :-) ). Na trzepaku, pod którym beton a nie piasek, robiliśmy takie cuda, że hej, wchodziliśmy na wszystkie drzewa i to na sam czubek, rzucaliśmy się zgniłymi jabłkami, skakaliśmy u dziadków po sianie (bez pojęcia że tam przecież gdzieś widły), biegaliśmy po desce przez gnojówkę i pod kim się złamie ten syf :-). Pod blokiem wszekiego rodzaju podchody, chowanego, ganianego itp. Wychodziliśmy sami, wychodziliśmy wszyscy
majowababcia 30 września 2010 (00:03)
moj Boze czytam i czytam ,wlos na glowie stoi haahhaah .powiem jeszcze ze kaloszki wystrzalowe .mam tez tylko ze w zielona kratke a co? matko i corko i pomyslam co ja wyprawiam i to ze jeszcze zyje to chyba moj aniol mnie trzyma za kapote.trzepak przerabialam gra w pikutki i wyscig pokoju z kapsli wlazilam na drzewa a latem to caly dzien na plazy tzn w morzu.hahaha sciagalysmy chlopakom majtasy w morzu i rzucalysmy jak najdalej .to byly czasy naprawde zaluje ze moja wnucza siedzi na komputerze caly czas prawie ,bo dzieciaki troche liznely swobody.rozmawialam ostatnio w kolezanka na ten temat i wiesz co mi powiedziala( ze woli jak corka siedzi przy kompie bo przynajmniej sie nigdzie nie szwenda-tragedia).a ja chyba jutro wskocze na rolki do parku i dam czadu hahaha
pozdrawiam nocnie
whiteboat 29 września 2010 (23:58)
Ganianie po piwnicach i zabawy na dookolnych budowach były na porządku dziennym. Poza tym wymyślanie opowieści o duchach po których wpadaliśmy w zbiorową histerię. Wygibasy na trzepaku, dwa ognie i guma – obowiązkowe.
Poza oranżadką w proszku z trójkątnych torebeczek przedmiotem pożądania było coś co nazywało się mambinka (ktoś zna?;). Zimą oczywiście lizaliśmy sople.
A w domach mieliśmy kolekcje puszek po piwie i opakowań po czekoladach. Te pierwsze ustawione w równe rządki wieńczyły meblościanki. A ściany zdobiły plakaty z idolami, których imiona już tu parę razy padły. To dopiero było dekoratorstwo;)))
artemisia 29 września 2010 (23:44)
Ach, teraz spojrzałam… No tak, stonki! Wyścigi stonek. Dobieranie i trenowanie zawodników… a jakie emocje!
artemisia 29 września 2010 (23:42)
To prawda, nie widać już dzieci na podwórkach… Ja nie chodziłam z kluczem na szyi, bo miałam ostoję u babci, ale jak czytam Wasze posty, to część jakby o mnie była i uśmiałam się do bólu. Ze swojej strony dodam: 1. zabawę w morderstwo- jedna osoba właziła w krzaki i darła się przeraźliwie, a druga wyskakiwała stamtąd z łapami ubabranymi w rozgniecionych jagodach czarnego bzu; potem było śledztwo (inspiracje braliśmy chyba z programu 997); 2. pogrzeb zdechłego gołębia, pieczołowicie wykonany nagrobek z krzyżem a potem kilkakrotną ekshumację (brrr); 3. "widoczki" z zakopanych kwiatów i kamyczków przykrytych szkiełkiem; 4. zabawę na działce w indian z gotowaniem magicznego wywaru w menażce na ognisku; wywar był z ziół i owoców z ogrodu taty koleżanki + wody z rzeki, wypić się nawet dało ale na drugi dzień miałyśmy… biegunkę; 5. konkursy na najdłuższy ślad po hamowaniu rowerem na piachu. Chciałabym, żeby moja córka (3 lata) doświadczyła chociaż odrobiny tej beztroski… Ale tamte czasy minęły bezpowrotnie.
agnesha 29 września 2010 (22:57)
Moja droga musze przyznac ,ze swietny temat do wspomnien nam podsunelas ,najlepsza z wyzej wymienionych jak dla mnie jest cycata lalkaw oknie i smazenie wedliny na zarowce :) Ja namietnie z kolezanka chodzilam na bagna , zbieralysmy zaby , jaszczurki i oczywiscie znosilam to wszystko do domu. Najwiekszym hardcorem bylo jednak ogladanie na ulicy rozjechanego szczura , a ze byl juz dosc plaski , koniecznie trzeba bylo patykami przewrocic go na drugi bok coby sie rowno rozplaszczyl :)
Destiny ikt 29 września 2010 (22:29)
Zgadzam się z Tobą w milionie %. Za szybko, zdecydowanie za szybko.
Och miałam tak cudowne dzieciństwo, ze nie jestem w stanie opowiedzieć historii w kilku słowach. Zabawa w podchody, czasem wieczorami w czarnych strojach – i rodzice się nie martwili, ze coś się stanie, było bezpieczniej. Skakanie po płotach i pachta u sąsiadów, zebranymi skarbami dzieliliśmy się na ławce, którą sami zrobiliśmy. Spotykaliśmy się całą grupą, śpiewaliśmy, graliśmy, zabawy w palanta i dwa ognie. Super.
Ja wciągałam oranżadę w proszku, ależ to było pyszne.
A ten pociąg, przerażający. Mknie z taką prędkością, że boję się chwili gdy przegapię jakiś przystanek. Teraz stawiam kroki w kierunku hamulca ręcznego. Największym moim marzeniem jest, że dać życie rodzinie swojej, takie, jakie dali mi moi rodzice, za co jestem im ogromnie wdzięczna.
Ściskam gorąco i dziękuję za wspomnienia, nad którymi teraz się uśmiecham.
Anonimowy 29 września 2010 (22:10)
A ja bawiłam się w "gonionego" na dachach 10-piętrowców, zbierałam stonkę do słoików na czas kto więcej, pochłaniałam niesamowite ilości orandżady i mleka w proszku, zwisałam głową w dół z trzepaka a na chirurgii miałam ulgę na gips :) dodam że w życiu nie miałam złamanego jeszcze TYLKO nosa i kręgosłupa. ;) Trochę starszą będąc ;) jeździłam na motorze, smyczyłam się autostopem po naszym kraju i jeździłam na koncerty do Jarocina (nawet irokeza miałam przez co mój tato mało zawału nie dostał).
A co do pędu mojego pociągu…. no cóż mam jedno dziecko, jednego męża, jedną państwową posadkę na 8 godzin, nie dokształcam się weekendowo a mam wrażenie że jadę ekspresem kosmicznym :(. Niby mam życie jak moi rodzice a odnoszę wrażenie że oni mieli więcej czasu dla nas niż np. ja dla mojego synka :( Nie wiem od czego to zależy ale chciałabym zwolnić czas bo wiem że to co mam dzisiaj nie będzie trwało wiecznie że moje dziecko za chwilę urośnie, zacznie mieć swoje ważne sprawy, ucieknie w dorosłość i mam tylko nadzieję że wtedy chociaż z mężem będziemy mieli czas dla siebie… może na emeryturze ;)?
A co do zmarszczek… a która z nas ich nie ma?? Jedne mamy je już widoczne inne jeszcze maja je ukryte ale wcześniej czy później wylezą na wierzch i trudno. Jak się całkiem pomarszczę to walnę sobie swoje zdjęcie fotoshoppngiem po czym zakleję tym zdjęciem lustro i będę piękna i młoda :))Pozdrawiam Cię Asiu pomału, słonecznie i gorąco Gaba B.
Dag-eSz 29 września 2010 (22:04)
JA oranżadę w proszku też wcinałam palcem naślinionym :P ale snieżki z życia nie kojarzę :P Po dzieciństwie mam blizny na kolanach – straszne! wiecznie gdzieś się na asfalcie musiałam wywalić :/ albo biegnąc, albo na rowerze ;) eh… a my "dzieciaki z bloku" bawiliśmy się w "ślepego kaczora" na trzepaku, taaa trzepak to była podstawa… a w piaskownicy w sklep! gdzie z ziemi i wody lepiliśmy pączki, liscie to były pieniądze :)
Wiesz, choć dziecka jeszcze nie mam – choć planuję, to jednak boję się tych czasów, tak jak i Ty… ale mam nadzieję, że jednak będzie dobrze :) ściskam! :)
Małgorzata 29 września 2010 (21:27)
Hehe, ja też jadłam śnieżkę :)
Łaziłam po drzewach , chodziłam po zamarzniętej rzece, strzelałam z łuku własnej roboty, budowałam zapory na strumyku (czytaj zabawy w błocie), grałam w nożną piłę i ogólnie chłopczyca ze mnie była na potęgę. Teraz odsiaduję drugi macieżyńsko-wychowawczy urlop i nie żałuję żadnej chwili spędzonej z dzieciakami, bo to jest bezcenne.
mialkotek 29 września 2010 (21:04)
Snieżka. To była Śnieżka. Oczywiście, że jadłam. Poza tym miałam koleżankę, której mama pracowała (inne mamy jakoś dziwnie siedziały w domu) i po szkole szłyśmy do niej do domu gotować zupę pieczarkową z torebki. Albo budyń. Było tez coś, co się nazywało chyba Sorbovit, takie granulki do rozpuszczania. I oczywiście oranżada w proszku. Oj były czasy! Łaziłam z koleżankami po piwnicach w okolicznych blokach, miałyśmu "klub" w krzakach koło torów kolejowych, latałyśmy z kluczami na szyi i nikty nie myślał, że cokolwiek może nam grozić. Co się porobiło?!
laurentino 29 września 2010 (20:55)
A u nas się jadło mleko Bebiko w proszku ;) Ale to było dobre… takie słodkie aż zęby obklejało ;) A zabawy to typowo chłopięce ;) Podchody były chyba najfajniejsze… i ciągle gdzieś w krzakach albo na drzewach budowaliśmy "bazę" ;)
Ale to były fajne czasy ;)
A pamiętacie skakanie w gumę? wszyscy w to grali ;)…
FASHION-ART 29 września 2010 (20:50)
Ojj było tego: po oranżadzie wyjadało się jeszcze(młodszym kuzyną) mleko w proszku,które notabene dzisiaj daję swojemu Aniołkowi. A z takich głupot to kiedyś na polu sąsiada poukładaliśmy snopki w iglo po czym bawiliśmy się w dom i prubowaliśmy rozplić ognisko-bo przecież obiad trzebabyło ugotować-przyłapani wpadliśmy na pomysł,że każde z nas ucieknie w inną stronę a sąsiad nie nakabluje rodzicą,niestety i tak było lanie -strategia zawiodła:), innym razem poszliśmy do sąsiada na tzw. skibę-najeść się za fri czereśni i innych dobrodziejstw z jego ogrodu, zawsze ktoś stał na czatach ale tym razem zawiódł i podczas ucieczki zrobiła się kolejka pod płotem-w naszej paczce był gruby Piotruś więc zawsze jego najpierw przepychaliśmy a później reszta,miałam nieszczęście być ostatnia ,przy zeskakiwaniu z płotu zachaczyłam się spodniami i na nim zawisłam -reszty już dawno nie było i niemiał mi kto pomuc-na szczęście spodnie się rozdarły uff-spadłam ale lanie i tak było za wizytę u sąsiada i podarte spodnie. Innym jeszcze razem przy okazji jakiegoś remontu i smołowania dachu postanowiliśmy podgrzać smołę i pomalować a to jakiś murek kilka ogromnych kamieni no i drzew w ogrodzie- do dziś pamiętam jaka to była frajda-rodzice byli innego zdani i znowu dostaliśmy( z drugiej strony to oni zostawili nam pole do popisu)-z tej zabawy pamiętam jeszcze że przez kilka dni nie moglimy domyć rąk. Kiedyś pojechałam z kuzynami do ich dziadków na wieś -był tam piękny ogromny stóg siana -aż się prosił by na niego wejść a jak już byliśmy do góry to szusss na dół i tak do momentu kiedy pod tylkiem poczuliśmy coś twardego ,to był kopiec pełen ziemniaków zabezpieczony na zimę-od dziadków mie dostaliśmy lania ale byli bardzo źli.Pomiętam też że wtedy Piotr poszedł do obory pojeżdić na cielaku i tak się zmęczył dosiadaniem że zasnł w jego bokse na sianku-cielak sę zemścił che che- wylizał go całego po ubraniu, buzi, włosach,nasz kochany Piotruś tak niemiłosiernie śmierdział że powrót z nim na jednym siedzeniu był największą karą jaką mieliśmy-jak pomyślę to jeszcze czuję specyficzny odur-fuuj.
Ojj książkę można by napisać, wszystkie te zebrane klapsy spowodowały że świetnie pamięyam nasze wybryki i nie mam żal do rodziców przecież każde z nas wyrosło na wartościowych ludzi,większość ma i już pozakladane rodziny i potomstwo.Podrzuciłaś genialny temat ,mam chęć spotkać się z dawną paczką i powspominać.
Pozdrawiam
GreenCanoe 29 września 2010 (20:46)
Tak, ta lalka mnie rozwaliła na amen – kwiczę znowu:):):):)
Zu 29 września 2010 (20:40)
O maj gat :)) przeczytałam o lalce z owłosieniem którą stukaliście w okno :))) He he he he he he he :)))))))))))) Patti :)) Hehe no nie mogę! :)))
Zu 29 września 2010 (20:38)
A ja mam cichą nadzieję, że moje dzieci mają wymarzone dzieciństwo :) Ale ciiii nie zapeszajmy ;) Bo potem się dowiem, ze oni by woleli inaczej ;)
Według mnie jest pozytywna "gonitwa" i ta mniej. Jak słyszę, że dla rodziców najważniejsze jest aby dziecko DOBRZE ZARABIAŁO jak będzie dorosłe i to jest ich główny cel w życiu – to to mnie martwi.
Ja spędziłam dzieciństwo przy fortepianie ;)) pod blokiem i na rajdach zabytkowych pojazdów ;) Niestety był też okres klucza na szyi ;) "Klątwy faraona", która miała nas dopasć bo zrzuciliśmy martwego gołębia do piwnicy ;)) I wiecznie rozwalonych kolan ;)) przebierania się z koleżanką w ciuchy i szpilki jej mamy i chodzenie po osiedlu ;)) Boże..;)
Ściskam Was mocno robaczki :) z drugiego końca Polski ;)
Maja71 29 września 2010 (20:37)
Witaj,"bitej w proszku" w dzieciństwie co prawda nie jadałam,ale za to pożerałam tonami oranżadę w proszku i vibovit:-) Mieszkałam na tzw.peryferiach miasta-po odrobieniu lekcji "latało się z dzieciakami" do późna…jak komuś chciało się pic,to wpadało się na czyjeś podwórko i piło się wodę z węża:-) ,a jak ktoś było głodny,a szkoda było czasu na powrót do domu,to jakas inna mama dawała wszystkim chleb z masłem i cukrem-to były czasy! Z innych zwariowanych zabaw-wraz z koleżanką robiłyśmy "zaprawy"-normalnie wekowałyśmy w słoiki różne zielska (z dodatkiem przypraw podprowadzonych z domu:-) )i tarłyśmy kamieniem pustaki sąsiada-to była nasza "mąka" :-)))Pozdrawiam Cię serdecznie,Maja
PS-ja również ubolewam nad tym,że nasze dzieci zamiast beztroskiego dzieciństwa mają ciągły…brak czasu…
GreenCanoe 29 września 2010 (20:27)
Dziewczyny….czytam te Wasze opowieści i na głos się śmieję:):):)Jak to dobrze wiedzieć, że nie ja jedna – wariatka:):) zwariowana:):):)
Matko, co żeśmy wyprawiali:):):):):)
Patti 29 września 2010 (20:21)
a i jeszcze jedna straszna rzecz jaka robiliśmy.Wielka lalka pewnie ruska, goła z namalowanym czarnym owłosieniem , z dorysowanymi cycolami, stała w oknie , na pierwszym piętrze mojego mieszkania, jak szedł ktoś chodnikiem to stukaliśmy głośno w szybę , żeby się popatrzył i gołą babę zobaczył, my oczywiście z firanka …………durnota okropna
Patti 29 września 2010 (20:13)
Myśmy jadali z torebki takie witaminki Visolvit, oczywiście jęzorem na sucho, z durnych zabaw przyklejanie jęzora w mróz do trzepaków, i ganianie się po piwnicach, po ciemku, 13 klatkowe bloki i wszystkie korytarze od piwnic na przestrzał, pewnego dnia między 6 a 7 klatka spółdzielnia zamurowała przejście, nasz kolega nie wiedział, biegł i zderzył się ze ścianą………..wybił wszystkie przednie zęby, , góra i dól od jedynek do czwórek……….
łażenie po dachu wieżowca, i wychylanie się ….
i wiele jeszcze by się znalazło, jak sobie przypomnę te wariacje to włos jeży mi się na głowie, dobrze że nasze matki nie były tego świadome, bo zawał gotowy…..
a co do PĘDU ……..to właśnie mój blog jest tęsknota za tym kurowaniem, za spokojem i zwolnieniem tempa, ale nie wszytko jest po naszej myśli……….cieszmy się z tego co mamy:))))))) Pozdrawiam Patti
Anonimowy 29 września 2010 (20:11)
Ja też jadłam oranżadę w proszku a z durnych zabaw to skakanie z wysokiego dachu-mam dwóch starszych braci więc nie mogłam być gorsza od nich oraz łażenie po drzewach.Bawiliśmy się też w kopcia(połamane piłeczki pinpongowe podpalało się i powstawał gęsty dym, że nic nie było widać)i jeden z kolegów wpadł do dołu ze śmieciami.Oj śmiechu było co niemiara.Pozdrawiam serdecznie AnnamariA
hermina 29 września 2010 (20:07)
ja ma już 2 lata z synkiem w domu za sobą i jeszcze rok mnie czeka, faktycznie czasem siedząc tylko z nim w domu można zwariować ale od czego są spacery i szydełko plus dobra książka i muzyka…
szaleństwa dzieciństwa? podkładanie kamienia na torach :)
Anonimowy 29 września 2010 (20:04)
wiecie co jest najśmieszniejsze? Że gdyby ktoś nas zapytał po co ten cały "bieg" w życiu, odpowiedzielibyśmy, że… no właśnie, po co? Żeby odpocząć na urlopie i spędzić wtedy czas z dziećmi?;o)Jak będą miały ile lat? Elwira
Qra Domowa 29 września 2010 (19:33)
ja jadłam oranżadkę w proszku z ręki….super przez te wylizwanie myło sie w tym miejscu rekę..zostawało czyste kółko….fuuu dzis wydaje mi się to takie obrzydliwe!!!,,,,…..my na podwórku strzelaliśmy z karbidu i robilismy wybuchy z saletry….jakoś tzk piorotechnicznie się bawiłam….
Anonimowy 29 września 2010 (19:33)
Podchody, trzepak, zabawa w chowanego,zbijaka i oczywiście zabawa scyzorykiem… ja w zyciu bym teraz nie dała swoim do zabawy! To był czas filmu "Niewolnica Isaura" i bawilismy się w ten film, pamietam koleżankę, która wcieliła sie w Leonsia… Biegalismy po kopanych fundamentach przedszkola, do którego chodziły kilkanaście lat później moje dzieci, oglądalismy katalogi zagraniczne z ubraniami…, lalkami Barbi…, robiło się krówki i inne specjały, bo w sklepie było brak… a na podwórzu multum dzieciaków…Ewka
krysia_m 29 września 2010 (19:31)
Ja wyjadałam oranżadę z torebki, przysmakiem były ciastka z dziurką i lody takie prawdziwe ze śmietany i jajek. Po burzy bieganie boso po błocie.Mnóstwo wspomnień ale zostawiam to na zimę. A pęd życia i brak czasu to przecież każdy sam o tym decyduje. Nie warto się śpieszyć, życie jest tak krótkie……….
Kasia 29 września 2010 (19:27)
kalosze fajnusie
a dzieciństwo nasze to było pasmo przygód i harców
ja skakałam po dachach, budowaliśmy igloo zimą, podchody, berki po piwnicach i korytarzach, zabawy na targu, a potem gdy na placu targowym zaczęli bloki stawiać, to na placu budowy się bawiliśmy – nic nie było ogrodzone, pełno studzienek jakiś, prętów metalowych itd – że nigdy nic się nie stało to cud normalnie
chodzenie na podwórka kolegów z klasy – wracaliśmy wieczorem, nie było komórek, a i tak jakoś rodzice wiedzieli kto gdzie jest
na podwórku była piekarnia i często dostawaliśmy jeszcze gorący chleb do jedzenia od piekarzy
oranżada w woreczkach, strzelanie z procy haczykami metalowymi, petardy, gra w kapsle – czasem współczuję mojemu synowi jak wraca z podwórka i mówi, że się nudzą :(
buziaki
kasia ino-ino 29 września 2010 (19:22)
na razie melduję, że przeczytałam z OGROMNĄ frajdą… przeczytałam "jedną ręką" jedząc kolację, a "drugą" poganiając chłopców do spania, myśląc na temat jutrzejszych zadań w pracy i tego, co jeszcze MUSZĘ dziś uszyć, bo OBIECAŁAM, a to ważne…
podziałałaś na moją WYOBRAŹNIĘ Kobieto! i widzę siebie w owym pociągu… typu Intercity, albo gorzej… a jak pomyślę o tym, co mam jeszcze w najbliższym czasie "do załatwienia" – to widzę siebie w co najmniej dwóch pociągach na raz…
wysiadam! chcę wysiąść!
ale na razie dojadę do stacji – "dzieci śpią, mama ogarnia chatę i szyje obiecane"….
a juuuuutro przyjdę przeczytać wszystkie opowieści Poprzedniczek i wyszukam w swej pamięci jakąś BEZPIECZNĄ i ODLOTOWĄ zabawę z dzieciństwa ;))
utulam!
magda 29 września 2010 (19:21)
Zgadzam się w każdym szczególe. Tez tak ostatnio o tym myślę i żal mi mimo wszystko naszych dzieci. Staram się bardzo, żeby było tak jak my mieliśmy, ale jest ciężko. Też marzymy i myślimy o takiej ucieczce na wieś, kto wie ?:)
A jako dziecko jadłam Bebiko w proszku, vibowit i visolwit w proszku i pewnie jeszcze wiele innych pysznych rzeczy. :)Bieganie po dachach to norma :), jabłka z cudzych sadów i kwiaty z cudzych ogrodów :), no cóż nie ma się czym szczycić, byliśmy zmorą okolicy, ale było super:) Boże było bardzo super :) Teraz nie widzę, zeby dzieci się bawiły, a juz tak to wogóle :((
Anka 29 września 2010 (19:21)
Skakałam po meblach z dezodorantem w ręce i z podkładem muzycznym udawałam, że jestem Samathą Fox :-) A pamiętacie słodkie mleko z tubki? Obrzydlistwo, ale wtedy jak smakowało!! :-)
Anka
(www.opisywanki.blox.pl)
Anonimowy 29 września 2010 (19:17)
Jako że od dziecka mieszkam na wsi to zabawy pieczenia cist z dodatkiem wykradanych jaj kurzych nie brakowało. Oj działo się, jak sąsiedzi przychodzili na kolację po tzw. "młócce" a tu jajek na kolację brak.
Zjazdy na workach z wysokiego rowu przy ulicy też nie są mi obce, albo przejażdżka po komunii nowym "wigry 3" z kolezeńskim trzymaniem się za rączki w czasie jazdy bez trzymanki, z kolanami i rowerami "nówkami" obdrapanymi.
Dzięki Asiu że jesteś:))))) Uściski ślę
Maga 29 września 2010 (19:16)
A ja z bratem robiłam zawody kto dalej rzuci jebłkiem z balkonu (i chyba cała skrzynka poszła na te treningi), graliśmy w "palanta", noże i kapsle, fikaliśmy na trzepakach i spijaliśmy wino w piwnicach, jak już trochę podrośliśmy…to było dzieciństwo
Nikiforka 29 września 2010 (18:53)
Co robiliśmy głupiego w dzieciństwie? Ja smażyłam wędlinę na żarówce małej stojącej lampki z abażurem :-)))) serio! Aż skwierczało, tłuszcz ściekał… było pycha :-) W wieku prawie 30-stu lat przyznałam się do tego rodzicom. Włosy im dęba stanęły. Moje dzieci jeszcze na to nie wpadły.
Pozdrawiam :-)
babibu 29 września 2010 (18:44)
/to jeszcze się może przyznam,że rzucałyśmy w ludzi jajkami z balkonu…tyłek mnie boli na same wspomnienie:D/
babibu 29 września 2010 (18:43)
bieganie po dachach /garaże/,gonitwy w ciemnych piwnicach,godziny spędzane na podwórku z innymi dzieciakami…z torebki jadłam vibovit tylko:D grupowo jedliśmy chleb z masłem posypywany solą i piliśmy wodę z kranów,które były na dworze…no i hurtowo sok malinowy z wodą z syfonu:D
folkmyself 29 września 2010 (18:43)
Ooo widzę że nie ja jedna biegałam po dachach garaży! I wyrzucałam pulpety mięsne przez balkon!
Moje życie tak nie pędzi, z wyboru właśnie.
A ja na to nie mówię kura tylko "house menager";]
OLQA 29 września 2010 (18:26)
chodziłam na "wyprawy" a to na glinianki,żeby się kąpać a potem odwracałam strój tyłem do przodu i myślałam,że nikt nie zauważy smug gliny,a to na "charaty"do cudzych sadów po jabłka,sama piekłam ciasto z potrójną porcją proszku do pieczenia i częstowałam całe podwórko oj działo się, działo…:)
asi 29 września 2010 (18:10)
Tak gdzieś w pierwszej klasie wyszłam za mąż za Tomka z sąsiedztwa, pod kasztanowcem, w drodze ze szkoły. A potem, już z mężem niejako, pojechaliśmy rowerami na piknik, pod cmentarzem na cudzej łące rozłożyliśmy koc, wyjęliśmy wałówkę… I nic w tym dziwnego, tyle, że zrobiliśmy to cichcem, po kryjomu, nic nikomu nie mówiąc, więc wieczorem szukało nas prawie pół wsi ;)
A kiedy byłam już duża biegałam i skakałam po dachach wagonów, które stały na bocznicy – głupie i niebezpieczne, ale jak dobrze wymierzy się odległość jest super, jak w filmie. No i jeździłam z chłopakami na motorach, dużo za szybko… ale do dziś to lubię, czuć ciepło asfaltu tuż pod kolanem kiedy motocykl wchodzi w zakręt.
Nie wiedziałam, że ja taka ryzykantka… ostatnio nie lubię nadmiaru adrenaliny.
Dzięki Asiu za świetną zabawę ;)
alizee 29 września 2010 (18:10)
Ożesz…. jeszcze nie zdążyłam napisać jakie cuda pokazujesz (to o tych cudnych haftach, drzwiach i innych wspaniałościach domowych, aż mi dech zaparło) a Ty już z kapciami zasuwasz….
No latasz normalnie kobieto….. latasz….
A co do głupot… pamiętam skakanie po dachach domów…. no… na szczęście ja miałam swój własny, a nie jakieś bloki czy inne.
Śmietany z torebek to nie, bo ja z tych co teoretycznie zmarszczek mają więcej niż Ty, ale oranżadę w proszku to wpitalaliśmy aż miło…
Ściskam :))
paula_71 29 września 2010 (18:10)
Aha,z prosto z torebki na paluchu wyjadałam Vibovit :) Pyszny był!!!
paula_71 29 września 2010 (18:10)
Dzieciństwo,mhm,moje było właśnie takie podwórkowe,zabawa z policjantów i przestępców,których trzeba było bardzo szybko gonić na rowerze,zabawa w noża też była i podchody i chowany,berek no i raz,dwa,trzy baba jaga patrzy…ale były też zajęcia dodatkowe,które bardzo lubiałam.
Można powiedzieć,że liznęłam co nieco,bo był i taniec towarzyski i balet i rysunek no i śpiew i aktorstwo i to właśnie te ostatnie zajęcia najbardziej lubiałam i na nie ostatecznie chodziłam.Lubiałam je i nie żałuję,że "marnowałam na nie czas",zamiłowanie do aktorstwa mogłam realizować w podstawówce i liceum,w klasie teatralnej…
Chcę aby Lenka też wypróbowała w czym będzie czuła się najlepiej i dlatego mam zamiar mieć oczy szeroko otwarte i wyłapać to co jej się spodoba,czy to będzie taniec,śpiew czy piłka nożna,wszystko jedno.Bo ważna jest aby jej się podobało :)
Znów się rozpisałam,kończę i życzę dobrej nocy.
Sunsette 29 września 2010 (18:09)
A ja ciągle siedziałam z boku i czytałam ksiażki;) Nieśmiała niedojda byłam…
Z torebki wyjadało się oranżadę w proszku, takiej śnieżynki u nas na wsi nie było;)
Życie BEZ POŚPIECHU to moje motto życiowe i nawet nazwa bloga:) Pozdrowienia:)))
bozenas 29 września 2010 (18:07)
Skakanie po skrzyniach w magazynie zakładu samochodowego:)my kurduple,a skrzynie jedna na drugiej na około 6-7metrów wysoko,a poza tym gonił nas portier,a skrzynie się kołysały:)))ja jadłam takie coś jak ovowityna,normalnie była w proszku,a nam sklepowa sprzedawała po przecenie jak się przeterminowała i skamieniała,taka była najlepsza:)))a czas spędzony z dzieckiem bezcenny.Nie pracowałam przy obu córkach.Nie wyobrażam sobie że mogło byc inaczej.Czasem było biedniej,nie na wszystko było nas stac,ale wyrosły na piękne ,mądre kobiety:)))
Anonimowy 29 września 2010 (18:05)
A strzelanie z puszek po farbie,w które wkładało się kawałki karbidu??
A łapanie chrabąszczy w maju spomiędzy gałęzi kasztanowca? ( kto więcej!).
Najbardziej ekstremalne:wychodzenie jak najdalej po lodzie po zamarźniętym Bałtyku….
A potem manto w domu…..oj…..
Pozdrawiam wszystkie "dzieci"!! Elka
Anonimowy 29 września 2010 (17:57)
Ja pamiętam bieganie po dachach garaży i oczywiście wyjadanie mleka i oranżady w proszku. Aha, jeszcze chodziłam z kolegami na jabłka do pobliskiej plebanii;)))
Pozdrawiam, Gosia.
Anonimowy 29 września 2010 (17:52)
Wyścigi wokół bloku na czas. Podchody w ruinach magazynowych. W noża też grałam. Asia.
Ola 29 września 2010 (17:50)
Skakałam przez ławki z chłopakami ,takie stare blokowe,wysokie i dluugie.Matko wystarczyło się tylko potknąć,albo zahaczyć nogą,ale pokazanie,że dziewczyna tez może silniejsze:) Grałam też w noża,podchody,stare dobre czasy :) Ja wpylalam mleko w proszku,matko pyszne te było!